palikowski - blog
Yerba vs Kawa - remis?
Jakiś czas temu postanowiłem zrobić coś z nałogiem picia 2 litrów kawy dziennie i zacząłem popijać yerbę (z ogromniastej tykwy - żona mi na urodziny kupiła). Wtedy kierowały mną dwa główne powody:
1) lans i chęć wypróbowania czegoś nowego,
2) picie 6 kubków kaw dziennie wywoływało już drgawy i potrzebowałem jakiegoś zastępstwa.
Muszę przyznać że oba cele zostały osiągnięte.
Lans wyszedł, bo prawie każdy znajomy widząc na moim biurku tykwę pytał cóż to takiego (niektórzy bardziej obcykani pytali od razu "yerba?", a nawet "o, też pijasz?"). Kilka osób nawet spróbowało. Potem oczywiście obowiązkowe śmichy chichy kiedy przychodził kilogram świeżego towaru (patrz zdjęcie) - wygląd i zapach plus pochodzenie (argentyna, ale wszyscy śmiali się że pewnie kolumbia) robią swoje.
Napój zastępczy dla kawy wyszedł jeszcze lepiej, chociaż nie obyło się bez pewnych potknięć. Po pierwsze upierdliwość przygotowania. Najpierw trzeba wylać fusy z poprzedniego dnia (wizyta w kiblu, bo jest tego sporo i umywalka zaraz się udławi), potem zasypać świeżynki i dopiero zalewać. Kawę można zawsze a) dopić zimniuchę z wczoraj, b) zasypać nowej, c) zalać. Przy stosowaniu rozpuszczalnej i dystrybutora z wodą mineralną mieścimy się w 20 sekundach. Yerba to już kilka minut więc czasem jak nic się nie chce robić to łatwiej zalać sobie kawuchę.
Po drugie Yerbę ciężej kupić - trzeba zamawiać internetowo a kawa jest w każdej melinie Ruchu na rogu. Cena też gra rolę, choć jakoś dużo drożej to nie wychodzi - pamiętajmy że raz zasypaną tykwę można zalewać cały dzień.
Co do działania pobudzającego - różnie to bywa. Są gatunki Yerby, które dają naprawdę porównywalnego kopa. Są takie, które nic nie dają, poza zaspokojeniem pragnienia i odruchu popijania czegokolwiek (który to odruch jest głównym powodem mojego picia 5-6 kaw dziennie o ile nie zrobię sobie yerby). Jednak tu zaznaczyć trzeba 2 argumenty za Yerbą - dla mnie decydujące. Chodzi mi o posmak i o skutki uboczne. Po 6 kawach mam przez kilka dni kapcia w gębie, a ręce i serducho potrafią nieźle klekotać. Po dowolnej ilości Yerby jeszcze coś takiego mi się nie przytrafiło.
Era G1 - wrażenia
Pewien czas temu sprawiłem sobie prezent w postaci telefonu Era G1. Dość długo wybierałem tę słuchawkę i kupiłem ją w pełni świadomy jej wad i zalet, jak się okazało większość się sprawdziła. Poniżej kilka uwag jakie mi się zebrały po 3 miesiącach użytkowania telefonu.
Wygląd. Od początku mi się podobał, nie wiem dlaczego uważa się go za kiepski. Telefon robi odpowiednie wrażenie, szczególnie jak odpalić ogromy wyświetlacz, dający jasny i wyraźny obraz. Fotki tego telefonu na google.
Interfejs i ekran dotykowy. Ekran reaguje na dosłownie każde muśnięcie, interfejs jest dedykowany do takiej obsługi - czego chcieć więcej? Może tego aby niektórzy twórcy softu bardziej dbali o wykorzystanie możliwości telefonu. Przykładowo aplikacja Shuffle (lista zadań) pozwala szybkim ruchem palca w prawo "skreślić" (czyli oznaczyć jako zakończone) kilka zadań, a ruchem w lewo usunąć przekreślenie. Większość aplikacji jednak wymaga kliknięcia w pozycję na liście i wybrania jednej z kilku dostępnych akcji. Ale to kwestia czasu. Jeśli chcecie poznać trochę bliżej interfejs to znalazłem bardzo fajny symulator.
Telefon. Podstawowa funkcja czyli wykonywanie połączeń telefonicznych - w normie, bez żadnych niespodzianek, jest wszystko co mi potrzebne a więc rejestr rozmów, lista kontaktów, ulubione kontakty, grupy itd.
Kontakty. Przyznam, że dałem sobie spokój z szukaniem jakiegoś działającego softu do synchronizacji/zarządzania kontaktami w telefonie i korzystam już tylko z kontaktów utrzymywanych na Google, na które wrzuciłem wszystkie z outlooka, ale dla wielu osób brak takiej integracji może być wręcz podstawową wadą telefonu. Było to też dla mnie niezbyt miłe zaskoczenie, bo nigdzie chyba nie przeczytałem przed zakupem że będzie z tym aż taki problem.
Ratunku, nowy Hey!
Po przeczytaniu wywiadu z Kasią Nosowską ucieszyłem się - nowy Hey zapowiadał się smakowicie. Płytka wylądowała szybko w samochodowym odtwarzaczu i towarzyszyła mi przez ostatnie kilkanaście dni. Co przygotowała dla nas ekipa ze Szczecina?
Tak naprawdę po tym jak 15 razy przesłuchałem ten album nadal mam mieszane uczucia. Grubą kreską odcięli się od czasów gitarowego, rockowego grania z jakiego są znani. Nowy materiał będzie kompletnym zaskoczeniem dla kogoś kto kupi ten album nie czytając wcześniej żadnych recenzji czy zapowiedzi. Chyba że kupował albumy Kasi - wtedy poczuje się jak w domu. To właśnie uznaję za minus - płyta mogłaby spokojnie być wydana jako kolejna solowa płyta, ponieważ brzmi bardzo podobnie do UniSexBlues. Trudno powiedzieć skąd taki krok, jednak dla mnie jest to zmiana na gorsze - wolałem mieć wybór między brudnym i ostrym Heyem a elektroniczną i mniej rockową Nosowską.
Sam album, pomijając powyższe zarzuty, jest nierówny. Teraz puszczam go dla pierwszego, moim zdaniem genialnego numeru - Vanitas. Wyróżnia się na tle reszty płyty - z jakiegoś powodu wywołuje u mnie ciarki :) i generuje ogromny apetyt na więcej takich, przy okazji świetnie otwierając album.
Następne kawałki to już coraz to kolejne (drobne, ale zawsze) rozczarowania. Podobieństwo do UniSexBlues to jedno, ale zbyt wyraźne i dosłowne są dla mnie zapożyczenia z twórczości takich grup jak Radiohead, Air, Massive Attack. Brzmi to średnio przekonywająco i mało oryginalnie. Mistrzostwo świata to kawałek dziewiąty, w którym wokal (i co gorsza po części tekst) przypomina (o zgrozo!) dokonania Beaty Kozidrak.
Wisełka ponownie
W celu najodowania i zahartowania naszego dziecka przed zimą wypuściliśmy się na tydzień do Wisełki. Uściślając, żona z koleżanką i dzieciakami pojechały w niedzielę, a mężowie dojechali we środę. Pomijając, że przyjechałem z 39' gorączki i bez dokumentów, na drugi dzień zacząłem brać narko, tfu!, antybiotyki, i przestało mną telepać w okolicach soboty, wyjazd okazał się całkiem udany. Dziewczyny (duże i małe) się nieco zintegrowały, hartowanie było w stylu 'niemazmiłuj' bo lało i wiało przez 90% czasu, a kwatera okazała się bardziej niż fajna (za tę cenę jaką moja żona (przypomnę, że to zakupowiec z zatrudnienia i wykształcenia) wynegocjowała).
Zdjęcia, a jakże, są. Klikać tutaj, oglądać. Dodatkowo nasi znajomi też natrzaskali trochę fotek, więc u nich też sobie popatrzcie.
Jakoś ostatnio mamy szczęście do polskiego morza - rok temu byliśmy w Wisełce, w marcu tego roku w Dąbkach. W tym roku chyba już wystarczy wyjazdów nad morze :).
Basoofka odzyskuje moc
Miło mi donieść, że basoofka po wielu perturbacjach w końcu odzyskuje w miarę stabilne statystyki. Nie jest to jeszcze poziom sprzed okresu perturbacji z serwerem (mam nadzieję, że takie okresy już się nie powtórzą), kiedy notowałem i 5 tysięcy UU dziennie, ale obecna średnia, która zbliża się do 3 tysięcy, jest dla mnie sygnałem, że serwis nie umiera :). Ostatnie nowości na stronie to kilka zmian w interfejsie oraz dział audiogaleria - miejsce na Wasze próbki brzmienia, utwory, nagrania z koncertów i prób. Miejsce o tyle unikalne, że dedykowane do publikowania plików dźwiękowych dla basistów :). Wkrótce kolejne ciekawostki.
Dziwki Picz - czyli Cansei de Ser Sexy
UWAGA DZIECI! Ta notka powstaje na zamówienie mazeera ( http://mazeer.blog.pl/ ), który nie może żyć bez połechtania go po art-cycu i possania jego art-dziurki.
Płyta którą tym razem mi sprezentował to coś co tygryski mojego pokroju (zdegustowane radiowoemtivivatelewizyjną sieczką) lubią najbardziej.
Na wstępie dowiadujemy się, że CSS (tak się w skrócie nazywa kapela) jest do bani. Hasło CSS Suck's kojarzy mi się z Primusem, który na swoich koncertach również zachęcał publikę do krzyczenia 'Primus Sucks!' i również był świetną kapelką. Ogólnie ostatnimi czasy epidemia emo spowodowała, że mało jest kapel mających dystans do siebie więc już na wstępie plus za to.
Z dalszych kawałków wynika, że Cansei de Ser Sexy (to pełna nazwa) to grupa lubiąca wypić, podupczyć i poimprezować, za co kolejne trzy plusy należą się jak nic. Kolejny za wyszydzanie w tekstach swojego własnego środowiska, szczególnie tego bardziej snobistycznego, co widać np w kawałku:
"I ain't no art-ist
I am an art-bitch
I sell my panties to the men i eat
I have no port-fo-lee-o
Cuz i only show
Where there's free al-co-hol
[...]
Lick lick lick my art-tit
Suck suck suck my art-hole"
(Art Bitch - http://www.tekstowo.pl/piosenka,cansei_de_ser_sexy,art_bitch.html)
Jeśli wziąć pod uwagę historię zespołu - podobno założonego na jednej z wielu imprez na których przyszły skład (pięć babek i facet) się bawił - jestem w stanie uwierzyć w te teksty, przynajmniej dopóki nie uderzy im sodówa do głowy. Płyta Cansei de Ser Sexy jest debiutem (najpierw wydana w Brazylii, skąd pochodzą, rok później reedycja w SubPop).
Co więcej, kolejne plusy za to, że autor(ka) tekstów deklaruje jakoby naprawdę kochał(a) muzykę, co próbuje udowodnić słowami:
No Logo
Cegłowata książka No Logo jest z gatunku takich co to aż strach zacząć (kiedy ja to przebrnę!?). Ale w końcu, na urlopie, powiedziałem sobie 'teraz albo nigdy!'. Fakt, że ledwo-ledwo się wyrobiłem, kończąc ostatnie 30 stron kultowej już pozycji w samochodzie, w drodze powrotnej.
W wielkim skrócie książka ma być o wpływie korporacji na nasze życie. Autorka (na zdjęciu z okładki istne niewiniątko :P) stawia śmiałą tezę, że od momentu odkrycia przez korporacje siły logo i marki (jako głównego motoru sprzedaży), mamy (jako konsumenci, ale i pracownicy) przechlapane życie. Reklama jest wszędzie, tania siła robocza to powrót niewolnictwa, praca w krajach rozwiniętych jest coraz bardziej tymczasowa i niepewna, a wielkie konglomeraty medialno-markowe przyczyniają się do cenzury i zawłaszczania przestrzeni publicznej.
Zaskoczyła mnie ta książka. Oczekiwałem jakiegoś mydlenia oczu, banałów w rodzaju 'reklama kłamie', czy czegoś podobnego. Otrzymałem materiał zawierający masę przykładów, statystyk, wyliczeń, dowodów. Sama sekcja z przypisami jest imponująca zawiera ich kilkaset (teraz nie sprawdzę, ale chyba w okolicach 600).
Czy materiał dowodowy jest wiarygodny i przekonujący? Ciężko ocenić, robi wrażenie naprawdę dobrej roboty. Warto przeczytać i przemyśleć. Ja póki co jeszcze myślę, ogrom tematu mnie nieco przytłoczył i nie jestem w stanie tak od razu powiedzieć - ma babeczka rację. W każdym razie jest diablo przekonująca.
Niestety, ma też ta cegła wadę - dowiemy się z niej wiele ciekawych rzeczy, ale jej aktualność to koniec lat 90-tych. Jest krótki aneks, napisany po ataku na WTC, ale to mało. Dlatego już ostrze sobie zęby na jej 'Doktrynę szoku', bo Naomi Klein pisze naprawdę przyjemnie i czyta się ją dość lekko.
Wakacje 2009
Wróciliśmy całą paczką z wakacji. Wyprzedzając najczęstsze pytania:
- fotki są TUTAJ
- pogoda się udała - 1 noc i ranek lało ale zaliczyliśmy to raczej jako orzeźwiający przerywnik,
- zwiedzanie się odbyło - Trogir, Primosten, Rogoznica, Split, Salona, Omis, Szybenik.
- samochód się spisał, jak i rok temu, chyba już znał te tereny,
- Emila, jako młoda panna na wakacjach, dawała nam nieprzerwane powody do uśmiechu, wszędzie jej było pełno,
Nieco wyjaśnień. Do Chorwacji pojechaliśmy w sumie 3 raz, więc czuliśmy się swojsko. Wybraliśmy dokładnie to samo miejsce co rok temu, nawet ten sam apartament, co widać na fotkach. Połączenie spokojnej miejscowości, bliskości morza, miłych gospodarzy i rewelacyjnego tarasu jest za dobre, żeby nie skorzystać jeszcze raz :).
Wypoczywaliśmy pół-na-pół, mniej więcej co drugi dzień siedząc na miejscu i plażując a potem jadąc gdzieś niedaleko - najdalszy wypad do Omisia (z naszej miejscowości patrząc) to było 50km do Splitu i jakieś 30 do celu. Poza tym częste wypady do Trogiru i Primosten - jako miejscowości na spacer i zjedzenie wieczornej pizzy.
Nasza załoga kobieca dzielnie gotowała obiadki z przywiezionych z kraju produktów - ryżu, makaronów, sosów i zup. Faceci bohatersko to wszystko zjadali i szybciutko (żeby nikt nie przyuważył) sprzątali gary. Wyszło taniej i bez konieczności jechania na obiad 20km do restauracji :). Czasem dopychaliśmy pizzą, rzadziej czymś w rodzaju kalmarów czy rybek.
Wyjazd trwał 2 równe tygodnie, całkowite koszty w granicach 4000zł na rodzinkę 2+1 wydają się mi naprawdę fajne jeśli wziąć pod uwagę nocleg, pogodę, warunki, własny transport i resztę zalet.
Streszczając to wszystko w jedno słowo - WYPOCZĘLIŚMY!
awaria tabeli mysql i jej skutki
Dziś kolejny zapis moich bojów z linuxem i drupalem.
Zaczęło się niewinnie - zaraz po tym jak pojechałem na wakacje dostałem sms od kumpla (co-admina basoofki), że coś nawaliło. Szybki reset serwera (rękoma administratorów serwerowni) i niby działa, ale coś powoli. Po paru godzinach znowu zdycha, po czym przez dwa dni nie może się zdecydować :).
Wracam z urlopu (2 tygodnie później) i zastaję rozłożoną basoofkę (i wszystkie inne strony www jakie tu są - ten blog, webware, elimu z blogiem...), i serwer z loadem około 80 :). No to czeka mnie diagnostyka.
przydatne kawałki sql dla admina drupala
Póki co tylko jeden, ale będę to uzupełniał.
1. Po zmianie drupala z 5 na 6 postanowiłem pozbyć się formatu danych textile ze wszystkich postów, a zatem, w phpmyadmin poszły kwerendy:
UPDATE `node_revisions` SET `node_revisions`.`format` = "3" WHERE `node_revisions`.`format` = "4"
gdzie format 4 to textile a 3 to full html,
a potem, żeby nie poprawiać wszystkich linków:
UPDATE `node_revisions` SET `teaser` = ( replace (`teaser`,'":http://',' http://'))
UPDATE `node_revisions` SET `body` = ( replace (`body`,'":http://',' http://'))
oraz list zawierających linki:
UPDATE `node_revisions` SET `teaser` = ( replace (`teaser`,'* "',''))
UPDATE `node_revisions` SET `body` = ( replace (`body`,'* "',''))
jestem na tropie kolejnych pozostałości po textile, ale część zapewne będzie trzeba poprawić samemu,
2. przy przenoszeniu stron pomiędzy katalogami wybitnie przydaje się jeszcze jeden 'wstrzyk':
UPDATE `files` SET `filepath` = REPLACE(`filepath`, "files/", "sites/SITEDOMAIN/files/");
porada ze stronki http://flevour.net/blog/...
- « pierwsza
- ‹ poprzednia
- …
- 8
- 9
- 10
- 11
- 12
- 13
- 14
- 15
- 16
- …
- następna ›
- ostatnia »

Ostatnie odpowiedzi