Nie udało się skopiować pliku , ponieważ nie istnieje plik o takiej nazwie. Sprawdź proszę poprawność nazwy pliku.
04
kw.
2006
palikowski

Wakacje 2005 - Krym

"Galerie zdjęć można pooglądać tutaj !http://palikowski.net/files/palikowski/krymzglowy.jpg!
kliknij w zdjęcie aby ujrzeć galerię http://palikowski.net/image/tid/126

Kilka pojęć:

- ceny podaję w Hrywnach
- Symferopol to miasto-węzeł komunikacyjny na Krymie - tu trafiają wszyscy nowo przybyli pociągiem z Lwowa, jadącym nieco ponad dobę.
- Krym to półwysep będący częścią Ukrainy ale mocno niezależny, z przewagą rosyjskiego języka i turystów - riwiera krymska, z Jałtą na czele, to ulubione miejsce odpoczynku Rosjan.

A więc było to tak...

Wyjechaliśmy w piątek wieczorkiem, do Przemyśla, tam bus do Medyki, przejście graniczne, marszrutka (to też bus ale brzmi bardziej po ukraińsku :P) do Lwowa (9 hrywien/osobę). Lwów bardzo pobieżnie zwiedziliśmy w ciągu kilku godzin - rynek, prospekt swobody, główna uliczka. Potem, wspomagany paroma piwami, zacząłem zasypiać na stojąco i Magda skapitulowała. Poszliśmy na nocleg u pani Urszuli - bardzo kochanej starszej Polki , która się strasznie przejmowała że my tak cichutko siedzimy i nawet w nocy siku nie poszliśmy.

Pociąg do Symferopola przeżyliśmy bez szwanku - w naszym kupiejnym przedziale (4-osobowa kuszetka) jechał jakiś facet i laska, gadali głównie ze sobą. Facet mimo surowego oblicza okazał się sympatyczny a przy którejś okazji zrobił nam nawet kawę i poczęstował ciachami.

W Symferopolu na dworcu od razu łapiemy elektriczkę (pociąg podmiejski) do Bakczysaraju. Tam od razu nas zagadnęła babka o nocleg - mieliśmy tam być tylko 2 noce więc przyjęliśmy propozycję spędzenia jednej z nich na korytarzu jej domu, w rozkładanych fotelach. Potem okazało się, że drugą noc również śpimy na korytarzu - ale i tak mieliśmy lepiej niż panny co spały na podłodze (pani Luda stosowała nadsprzedaż biletów na swoje pokoje :P). Zapłaciliśmy po 12 hrywien za osobę, w sumie oprócz komarów nie było źle i tanio.

Pierwszy prawdziwy dzień wypoczynku w Bakczysaraju - z samego rana ruszyliśmy w trasę. O godzinie ósmej było już około 30 stopni, więc decyzja Magdy była słuszna. Jakieś może 1,5 godzinki marszu i byliśmy pod Monastyrem wykutym w skałach. Tamtejsi mnisi w habitach z grubego płótna i nakryciach głowy zdawali się nie zwracać uwagi na turystów a tym bardziej na lejący się z nieba żar. Pół godzinki dalej dotarliśmy do Czufut-Kale - skalnego miasta, które warto odwiedzić ze względu na widoki i bardzo proste podejście. Dość sporo zachowanych ciekawych grot, budynków, murków i umocnień.

[img_assist|nid=314|title=paliki_krym19.jpg|desc=|link=node|align=center|width=140|height=106]

W drodze powrotnej zagłębiliśmy się w pałac chanów krymskich - kompleks złożony z haremu, świątyni, ogrodów, cmentarzyka i samego pałacu oczywiście. Bakczysaraj był swego czasu stolicą krymskiego chanatu, widać więc bogactwo i przepych, stosowne do tamtejszych czasów - marmurowe, zdobione złotem fontanny, pięknie rzeźbione meble i misterna biżuteria. Jest na co popatrzeć.

[img_assist|nid=310|title=paliki_krym11.jpg|desc=|link=node|align=center|width=140|height=106]

Po pałacu idziemy na lokalny specjał - czeburieki. Z zimnym piwkiem to po prostu 'ocień wkuszny' posiłek.

Po nocy na fotelach ruszamy z samego rana do Bałakławy. Spędziliśmy sporo czasu zanim padł na nią wybór, mamy nadzieję, że trafnie. Okolice Jałty postanowiliśmy ominąć łukiem po opowieściach współlokatorów, że brudno tam i drogo. Sewastopol odpadł po przeczytaniu że tanie noclegi to raczej tylko na blokowiskach u emerytów (mamy złe wspomnienia z Gdańska co do blokowisk i emerytów) a plaże głównie betonowe. A więc elektriczka do Sewastopola, tam na węzeł komunikacyjny "5km" - żeby się tam dostać z dworca musieliśmy wsiąść w marszrutkę w przeciwnym kierunku, dojechać do końca trasy i tam dopiero były wolne miejsca (najpierw staliśmy 30 minut w słońcu bezskutecznie próbując złapać busa we właściwą stronę). Przejechaliśmy się więc po całym mieście dwukrotnie - sprawiło na nas wrażenie brzydkiego rozrzuconego po wielkiej zatoce molocha, ale z opowieści innych wynika, że jest tam nie aż tak źle, to samo twierdzą chyba wszyscy mieszkańcy Krymu dopytujący się "byliście już w Sewastopolu? Nie? A kiedy jedziecie?". Na "piatnym kilometrze" trochę nas zmroził (a było ponad 30 stopni) widok kolejki do marszrutki w kierunku Bałakławy ale okazało się, że samochody podjeżdżają co 3-4 minuty i kolejka przesuwa się w szalonym tempie - nie staliśmy nawet 10 minut.

[img_assist|nid=333|title=paliki_krym58.jpg|desc=|link=node|align=center|width=140|height=106]

Bałakława przywitała nas pięknymi widokami - położona w dolinie, otoczona ramionami zatoki, z genueńską twierdzą (a raczej jej resztkami) górującą nad miastem. Od razu się nam spodobało. Cena noclegu już mniej - właściwie nie było wszechobecnych gdzie indziej ogłoszeń 'zdajem żylie' (pokoje do wynajęcia), ani zaczepiających na przystanku naganiaczy, tylko jeden stolik na początku deptaka z napisem 'komnaty'. Tam okazało się że możemy mieć lokum za 20$ za noc. Jak to zwykle my daliśmy sobie spokój z głębszymi poszukiwaniami i targami i zgodziliśmy się. Ostatecznie trochę luksusu nie zaszkodzi a do dyspozycji dostaliśmy (to był dla nas szok po korytarzu) całe mieszkanie z łazienką, kuchnią, pokojem, balkonem i ciepłą bieżąca woda, której nawet nie wykorzystaliśmy. Raz, że było gorąco jak w piecu, dwa że kołonka (taki gazowy piec ala junkersik) wyglądała na niezbyt bezpieczne urządzenie - zdezelowana, rozklekotana, a zanim zaczęła w ogóle działać właściciel mieszkania musiał około godziny w niej grzebać. Poza tym w całym mieszkaniu czuć było gazem, więc pewnie była nieszczelna.

Gorąc straszny więc zaraz ruszyliśmy na plażę. Oficjalną miejską ominęliśmy - beton, śmieci i kupa ludzi. Kilka minut dalej już wiedzieliśmy że długo zapamiętamy Bałakławę - ukazały nam się skalne masywy opadające pionowo do wody, ciągnące się wiele kilometrów i niknące na horyzoncie Morza Czarnego. Cudo. Zejście na dół, do poziomu wody, wymagało podstawowych wspinaczkowych umiejętności, a wejście do niej odbywało się na zasadzie skoku w dal. Wyjście z wody to znowu wspinaczka - po śliskim i ostrym podłożu. Ubaw jak nie wiem, śmiechu co nie miara. Tylko woda miejscami brudnawa - bliskość miasta widoczna była w postaci foliowych torebek, butelek i różnych drobnych przedmiotów pływających niekiedy w wodzie.

Na drugi dzionek postanowiliśmy popłynąć łódeczką (5 hrywien od łebka) na dalszą plażę - Bliżnyj albo Zołotyj (W przewodniku pisze że to 2 różne plaże ale tak naprawdę to jedna i ta sama :P). Nie było tam śmieci w wodzie ale niestety masa na plaży - tam ludzie chyba nie znają śmietników, wszystkie butelki plastikowe wyrzucają w krzaki albo zostawiają tam gdzie plażowali. Słońce nas przypiekło nieźle i wieczorem stanęliśmy w kolejce do stateczków odbierających ludzi z plaży i zawożących do miasteczka. Co ciekawe kiedy 100m dalej niż staliśmy przybiła całkiem spora łódka nikt się nie ruszył z naszej kolejki - woleli czekać i nie stracić swoich miejsc w ogonku niż zaryzykować i iść 100m do okazji. W ogóle kolejki tam są tam na porządku dziennym i nikt się nie szczypie z poinformowaniem turysty gdzie jest jej koniec i jego miejsce :).

Następny dzień - postanowiliśmy pójść na plażę drogą lądową. Przy okazji zwiedziliśmy ruiny górującej nad miasteczkiem twierdzy genueńskiej. Ale twierdza okazała się niczym w porównaniu z widokami podczas drogi na plażę. Z jednej strony strome zbocze góry, wąska ścieżynka i prawie pionowa przepaść wypełniona skałami i roślinnością po drugiej stronie - a na horyzoncie morze i ciągnące się w nieskończoność wzgórza i skały wyrastające z wody. Nad skałami w oddali przelewające się chmury, po prostu Błękitna Laguna. Około 40 minut drogi a następnie powoli i ostrożnie w dół - jakieś 15 minut złażenia, często dość ryzykownego - sandały ślizgające się na piasku, a poniżej pełno skałek, konarów i gdzieniegdzie resztek blach i prętów z których zbudowano kiedyś coś na kształt stopni. Dla chcącego nic trudnego ale zadziwiają nas babcie po 60-tce które również tą drogą dziarsko idą się kąpać - spotkaliśmy takich wiele.

[img_assist|nid=340|title=paliki_krym65.jpg|desc=|link=node|align=center|width=140|height=106]

Niestety to już koniec Bałakławy, kolejny dzień i spory skok - chyba z 10 różnych środków lokomocji - od marszrutki z Bałakławy na "5km". Potem na dworzec PKP, elektriczką do Symferopola, Autobusem do Teodozji, tam miejskim autobusem (przy okazji gnębiąc plecakami ludność rdzenną - mają tam strasznie małe i niskie autobusiki sprzed około 40 lat) na dworzec marszrutek no i w końcu do naszego przeznaczenia - marszrutka do Koktebel.

Na miejscu od razu oferta noclegu - 50$ za noc. Oczywiście odmawiamy i zaraz mamy propozycję na nasze kieszenie (nadszarpnięte już nieco poprzednimi ekskluzywnymi warunkami) - 5$ od osoby za noc u sympatycznego Witii. "Warunki spartańskie" ostrzega od razu a nam już staje w oczach jakaś lepianka z prysznicem i miską z wodą na powietrzu oraz wychodkiem w stylu sławojka. Niewiele się mylimy - nasz pokoik to 2x3 metry z dwoma maksymalnie twardymi łóżkami (szpitalne stalowe łóżko z cieniutkim materacem) i szafeczką. Z komórki wychodzi się wprost na podwórko, a tam mamy stolik i dwa fotele, czyli 'salon'. Dostajemy 2 klucze - od kłódki do pokoju i od zamka do drzwi przez które przechodzi się z ulicy na nasze podwórko - przynajmniej nikt z ulicy nie wejdzie na nasz teren. Na podwórku stoi kilka budyneczków w których są 4 takie noclegi, poznajemy m.in. panie z Syberii (z Krasnojarska), które jechały tu 4 dni, oraz poważnie nastawionego do pamięci i przyjaźni Dimę z St.Petersburga, od którego dostajemy w prezencie dwa kamyczki z jakiejś góry "Żebyśmy go nie zapomnieli".

[img_assist|nid=318|title=paliki_krym105.jpg|desc=|link=node|align=center|width=106|height=140]

Koktebel okazuje się zatłoczoną turystami miejscowością, z zaśmieconymi plażami i dzikimi polami namiotowymi na których przemykają punki, nudyści i obozy pijących wino i budujących z pustych butelek prawdziwe umocnienia grupek młodzieży. Do tego strasznie długi deptak wzdłuż morza z tysiącem knajp, kafejek, salonów gier, sprzedawców słodyczy, piekarni czeburieków i samsy, straganów z bibelotami, krewetkami, domowymi wypiekami (ogromne ciasta i torty), orzeszkami, wędzoną rybą i co jeszcze tylko chcecie. Nie brakło panów z krokodylem, wężem, wielbłądem, osłem a nawet sępem (albo kondorem) - za opłatą można było mieć z takim zwierzem zdjęcie.

Najbardziej doskwierał nam brak porządnej plaży - znaleźliśmy sobie takową dopiero około 5km za miasteczkiem, wybrzeżem w stronę Teodozji (mijając dzikie obozowisko i odbijając w lewo do drogi dla samochodów). Po drodze nieźle nas wywiało, ale warto było - plaża mimo że nie do końca czysta oferowała małe zaludnienie i dobre zejście do wody. Poza tym po kąpieli powrót do miasteczka wzmagał apetyt i pozwalał się rozruszać.

Z Koktebel robiliśmy sobie wycieczki - nie kupowaliśmy ich w jednej z wielu budek oferujących 'ekskursje' (sknery z nas) - ale sami jechaliśmy marszrutką czy okazją. W taki sposób dotarliśmy do sennej i nieco opustoszałej Teodozji. Mało udana wyprawa do tamtejszej twierdzy skończyła się ostatecznie wędrówką po górkach i skałkach w poszukiwaniu sensownej plaży. Te w Teodozji były koszmarem wyśnionym przez jakiegoś betonowo-stalowego stwora pełnego ostrych drutów, szyn kolejowych i kawałków zbrojonych płyt betonowych. No i śmieci. Jedna pani leżała sobie na takiej betonowej płycie tuż obok sterty plastikowych butelek i się opalała. Po prostu marzenie każdego plażowicza. Brr..

[img_assist|nid=325|title=paliki_krym124.jpg|desc=|link=node|align=center|width=106|height=140]

Sudak z drugiej strony przywitał nas milszą atmosferą - podobne do Koktebel ulice wypełnione straganami i czaj-chanami (knajpki w których siedzimy lub leżymy wygodnie na podwyższeniu wyłożonym materacami podczas konsumpcji). Tutejsza genueńska twierdza jest najlepiej zachowana ze wszystkich jakie dotąd oglądaliśmy, położona malowniczo na stromej skale. Jak zwykle po zwiedzaniu ruszamy szukać plaży. Nie jest różowo - wszystkie są pozamykane dla śmiertelników i dostępne tylko dla mieszkańców jednego z dziesiątków pensjonatów i domów wypoczynkowych. Na szczęście kilkanaście minut drogi za miastem znajduje się plażyczka (może ze 20m) na którą można dotrzeć po dość stromej i zdradliwej drodze po sypkim i skalistym zboczu. W drugą stronę jest prościej - przełazimy skałami na teren jakiegoś ośrodka wypoczynkowego i wychodzimy po angielsku udając pensjonariuszy.

[img_assist|nid=353|title=paliki_krym95.jpg|desc=|link=node|align=center|width=140|height=106]

W Koktebel trafiliśmy też na ostatni dzień festiwalu jazzowego - kto by się spodziewał no nie? A tam proszę - tygodniowy festiwal ze sceną przy plaży, za friko. Na scenie kapele coraz to inne, tu trochę bluesowo, tam trochę fusion, trochę elektroniki, potem jakiś wirtuoz gitarowy aspirujący do miana lokalnego Robert'a Fripp'a - grał głównie techniką double-tabbingu, między innymi gruziński funk i jakieś melodie ludowe połączone z chorymi harmoniami jazzu. I co najlepsze - ludziom się podobało! Przy okazji koncertu dowiedzieliśmy się od pewnego białorusina co myśli o swoim wodzu narodu Łukaszence, o tym że japońscy muzycy grają taki jazz że nie trzeba narkotyków ani wódy aby mieć ostry odlot, oraz o koncercie bluesowym na 7 gitar, jaki odbył się wcześniej na festiwalu (był oczywiście 'fucking awesome, seven fucking fenders, each of them different sound, you got it? Fucking fantastic blues!').

W jeden dzień jedziemy na małą wycieczkę do Biostancji - maleńkiej miejscowości gdzie udajemy się na pokaz tresury delfinów. Wesołe i niesamowicie wyszkolone skaczą, robią fikołki, wyskakują na brzeg, odbijają piłki, przelatują przez obręcze. Malują nawet pisakiem abstrakcyjny obrazek, który na szybkiej aukcji idzie za 50 hrywien (10kg rybek dla delfinów jak zapewnia pani prowadząca). Po delfinach jest jeszcze pokaz kręcących piłkami na nosie, tańczących i stających na płetwach fok, a na sam koniec nie do końca udany ale pocieszny balet wszystkich zwierzaków razem - foki tańczą a delfiny skaczą i kręcą się w wodzie. Wszystko do pisków dzieciaków i rodziców obryzgiwanych wodą co jakiś czas. Po pokazie trochę plażowania i degustacji win i wracamy do Koktebel na standardowe łażenie po knajpkach.

Wyjazd z Koktebel zrównał się z świetną pogodą do podróży - gradobicie, burza i wichura. Na szczęście już siedzieliśmy w autobusie, około 14.00, kiedy się zaczęło na dobre. Z Symferopola do Lwowa dotarliśmy 22.01 następnego dnia i okazało się, że oprócz nas jest tylko dwójka polaków szukających transportu na granicę. Niestety taksówką wychodziło drożej niż byliśmy skłonni zapłacić, a busiarz chciał 25 hrywien - o ile zbierzemy jeszcze 6 osób. Już pogodzeni z myślą że zanocujemy na dworcu i spóźnimy się na poranny pociąg z Przemyśla do Wrocławia poszliśmy na poczekalnię. Około północy okazało się że jest nadzieja - elektriczka za 25 minut jadąca w stronę granicy. Przejście graniczne dla ruchu pieszego od niedawna otwarte przez 24h/dobę jest w Szeginie. Elektriczka jechała do Mościsk, około 10-15 km od Szeginie. Dodatkowo w Mościskach, o 3 w nocy okazało się, że powinniśmy się wrócić jedną stację bo stamtąd jeżdżą marszrutki na granicę. Ostatecznie poszliśmy na posterunek policji gdzie czterech zdumionych policjantów najpierw nas wylegitymowało a potem pomogli nam wezwać taksówkę, którą dotarliśmy w końcu na upragnioną granicę. Tam kolejny uśmiech losu - o 3 w nocy (cofnęliśmy czas o godzinę) stał sobie niemal pusty bus do Przemyśla. W dodatku ostatni - kierowca po tym kursie jechał po gości z wesela i następny bus miał być o 6 rano, już po naszym pociągu. Dotarliśmy szczęśliwi do Przemyśla, gdzie dla strudzonych podróżników były nawet 2 knajpki typu fast-food, otwarte całodobowo. Do Wrocławia wjechaliśmy o 13.12 a tam już czekała na nas biała limuzyna z Kasią i Tomkiem (dzięki!!) na pokładzie - po wizycie w KFC (byliśmy głooodni!) wsiedliśmy w ich rols-ryce'a i zostaliśmy zawiezieni do domu jak wielkie paniska.

Nie czekając na specjalne okazje, tuż po kąpieli, odbiliśmy korek pierwszego z czterech win jakie przywieźliśmy z Krymu, odpaliliśmy pokaz zdjęć z cyfraka (dziękujemy Oli i Maćkowi za pożyczkę!) i zapadliśmy w fotele... Potem jeszcze mały koniaczek, karty i wieczorne pranie i z poczuciem dobrze spełnionego wakacyjnego obowiązku zapadliśmy w sen pełen kolorowych pejzaży, niebieskiego nieba i stukotu pociągu Lwów-Symferopol...

Krym

Wpisał frico (niezweryfikowany) 6 April 2006 - 9:04am.
Zazdroszczę wam ! Sam planuję w tym roku. Może też będzie tak... pięknie :) Pozdrawiam frico

A pamietacie moze ile

Wpisał Zbyniek (niezweryfikowany) 27 May 2006 - 2:04am.
A pamietacie moze ile kosztowal pociag Lwow - Symferopol na osobe? :)

cena

Wpisał palikowski 28 May 2006 - 2:12pm.
pociąg kosztował około 80zł na osobę, w przedziale z 4 łóżkami ... bileciki w obie strony zamówiliśmy wcześniej przez internet, nie pamiętam adresu strony ale jak napiszesz do mnie przez formularz kontaktowy to podam ci jakiś namiar. W sumie zapłaciliśmy nieco więcej (coś około 20zł) ale byliśmy pewni że nie zabraknie dla nas miejsc :).

Chyba jest jakiś problem z

Wpisał anonim (niezweryfikowany) 11 April 2007 - 8:55pm.
Chyba jest jakiś problem z galerią .

już naprawione, ostatnio

Wpisał palikowski 18 April 2007 - 12:36pm.
już naprawione, ostatnio grzebię strasznie w drupalku :P